środa, 11 stycznia 2012

Alexander Desplat, czyli o soudntrackach ponad filmami


Francuz, pianino i ścieżki dźwiękowe – zestaw nie do odrzucenia. I cóż dziwnego w potędze produkowanych przezeń dźwięków skoro już jako pięciolatek Alexander Desplat położył swe dziecięce dłonie na klawiszach pierwszego pianina.

Dziś pięćdziesięcioletni kompozytor ma na swoim koncie kilkadziesiąt filmowych soundtracków zarówno do produkcji europejskich, jak i hollywoodzkich. Począwszy od „Dziewczyny z perłą” – pierwszego przedsięwzięcia wprost z błyszczącego Hollywoodu, dopełnionego brzmieniami francuskiego mistrza, jego pianino stało się pożądanym uzupełnieniem także dla innych reżyserów z hollywoodzkiego showbiznesu. Nominowano go do Oskara za ścieżki dźwiękowe do filmów „Królowa” (2006), „Ciekawy Przypadek Benjamina Buttona”(2008),  „Fantastyczny pan Lis”(2009) oraz „Jak zostać królem” (2010). Wielokrotnie nominowany do Złotych Globów zwyciężył w 2007 roku muzyką do filmu „Malowany welon”, a „Jak zostać królem” zgarnęło tegoroczną nagrodę BAFTA.
To jedynie część sukcesów Desplata, nagród oficjalnych, zapisanych w wieczystej księdze sukcesów przemysłu filmowego. Było ich więcej, z pewnością niejeden jeszcze przed nim.

Z punktu widzenia zarówno kinomaniaka, jak i fanatyka dobrej muzyki nie potrafię przejść obojętnie wokół atmosfery, jaką buduje Desplat, każdym jednym swoim dźwiękiem. Spod jego pióra wychodzą melodie korespondujące z obrazem w sposób niezaprzeczalny. Niekiedy swawolne, figlarne, niesamowicie lekkie – towarzyszące przykładowo scenom lekcji dykcji króla Jerzego VI („Jak zostać królem”), podczas których ciężko powstrzymać się od uśmiechu; z drugiej strony budujące dramaturgię zdarzeń poruszających i trudnych. Przykładem tego drugiego jest jedno z jego ostatnich Dzieł (przez duże D), a mianowicie ścieżka dźwiękowa do najnowszego filmu Terrenca Malicka - „Drzewo życia”. Takie kompozycje jak „River” czy „Motherhood” niewspółmiernie współgrają z przepełnioną smutkiem fabułą filmowego majstersztyku. I choć film sam w sobie nie jest prosty ani, powiedzmy sobie, łatwo przyswajalny dla przeciętnego widza (melancholijno – filozoficzne obrazy mające przybliżyć głównemu bohaterowi sens świata), muzyka Desplata czyni z tego zapadającą w pamięć, poruszającą opowieść. Co więcej – w chwilach, w których bohaterowie milczą - a takich chwil nie brakuje w produkcji Mallicka, w centrum uwagi widza (i słuchacza!) pozostają walory wizualno – muzyczne, w tym wypadku w pełni z sobą zharmonizowane. Również od strony wizualnej film wymagał wiele kunsztu i precyzji. Na jednej z konferencji autor zdjęć przyznał, że chcąc kręcić jedynie przy naturalnym świetle zbudowano dwa takie same domy państwa O’Brien, z odwrotnym układem pokoi. W jednym z nich kręcono do południa, a kiedy słońce zawędrowało dalej przenoszono się do drugiego z nich, ażeby w dalszym ciągu słońce sprzyjało filmowym zdjęciom.

Udział Desplata w „Drzewie życia” – filmowym arcydziele dla jednych, dla drugich zaś „metafizycznej wydmuszce” powinien zostać doceniony podwójnie. Primo, za muzykę samą w sobie, niezależną od filmu – będącą albumem złożonym z trzynastu przepysznych, melancholijnych utworów. Secundo, za to, że wpasował się bezbłędnie w dramaturgię filmu, zakradając się za plecami bohaterów i przebijając się subtelnie przez ich słowa i gesty, uzyskując w ten sposób nad wyraz spójny i emocjonujący efekt. Można jedynie mieć pretensję do Mallicka, że podczas niemal dwuipółgodzinnego seansu nie wykorzystał wszystkich skomponowanych przez Desplata utworów. Jak przyznaje muzyk, ścieżka dźwiękowa powstawała na podstawie zaledwie kilku fragmentów niezmontowanego jeszcze materiału filmowego. Ku zdumieniu widza, w filmie pojawiają się melodie również spoza krążka francuskiego kompozytora, a mianowicie kilka utworów muzyki poważnej, które Mallick postanowił umieścić w swoim „Drzewie życia”. Czy to źle? Bynajmniej. Można wręcz pomyśleć, że reżyser pragnie postawić muzykę Desplata obok Bacha, Brahmsa czy Mahlera. A to raczej nobilitacja.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz